Przepracowani i niekompetentni sędziowie cierpią (a wraz z nimi cały polski system prawny) na syndrom, który proponuję nazwać jak w tytule.

 

Syndrom przyznania racji stronie wszczynającej proces 

 

Przepracowani i niekompetentni sędziowie cierpią (a wraz z nimi cały polski system prawny) na syndrom, który proponuję nazwać jak w tytule.

Załóżmy, że do sędziego zgłasza się kulturalna, inteligentna osoba wraz ze swoim adwokatem i przedstawiają swój punkt widzenia. Sędzia na wstępie zakłada, że taka osoba nie jest nawiedzona (zatem nie konfabuluje), bowiem dlaczego miałby uważać, że jest, skoro wygląda przyzwoicie i nie sprawia wrażenia dotkniętej przez jakąkolwiek psychiczną dolegliwość? Rachunek prawdopodobieństwa mówi wyraźnie - większość Polaków nie cierpi na omamy.

Sędzia nie ma dużo czasu na zabawy z drugą stroną wskazaną jako potencjalny winny, wszak ma kilkaset spraw do przeprowadzenia w ciągu roku, zatem dlaczegóż miałby nie uznać racji przedstawionych przez inteligentną a zirytowaną stronę wszczynającą (a dodatkowo wspomaganą przez swego adwokata) proces? Przecież nikt nie wynajmuje adwokata i nie włóczy się po sądach dla przyjemności lub z nudów, jeśli nie jest przekonany do swych racji – to jest oczywiste i wynika również z rachunku prawdopodobieństwa, wystarczy przecież przejrzeć wyroki wydane w procesach wytoczonych przez ludzi inteligentnych i kulturalnych – większość wyroków jest skazująca, czyli niekorzystna dla osób wskazanych przez jakże kulturalne pary (powód/oskarżyciel i jego mecenas).

Niewielkie znaczenie mają zeznania i oświadczenia drugiej strony, bowiem już na wstępie sędzia założył, że przeciwna strona będzie zmyślać, kręcić i kombinować. A jeśli na dokładkę unika – jak uważają osoby obecne w sądzie - procesu, bo jest po zawale, operacji i na paromiesięcznej rehabilitacji, to przecież każdy sędzia jest już całkiem pewien – ten wskazany osobnik na pewno jest winny, zaś osoba rozpętująca proces ma ewidentną rację.

I teraz konkretny przypadek – pani idzie do sądu ze swoim znajomym mecenasem i składa pozew przeciwko facetowi, którego uznała jednocześnie za innego gościa (ten drugi - tak uznała - obrażał ją na znanym portalu). Ogłosiła publicznie, że obaj są w istocie jednym obywatelem, przez co pozwoliła sobie na zniesławienie (i to dwóch osób, a nawet trzech, bowiem początkowo uznała, że jedna osoba miała trzy konta; dopiero później zrezygnowała z jednego zarzutu, redukując swoje urojenia do dwóch osób).

W swych przestępczych czynach poszła jeszcze dalej – będąc przekonana, że ma rację, zmieniła podpis w komentarzu (jedno nazwisko zamieniła na drugie), co w wielu kręgach nazywane jest fałszerstwem, a ponieważ jest pisarka i księgową w jednej osobie (napisała dzieło „Symfonia” o księgowości), przeto powinna doskonale wiedzieć, że fałszowanie podpisów podlega karze.

Dlaczego sędzia nie uznał tego fałszerstwa i nie doszedł do wniosku, że to pani oczerniała pozwanego obywatela (że ma dwa konta, z czego jedno na obce dane)? Otóż właśnie dlatego, że już na wstępie wpadł w pułapkę opisanego syndromu – sędzia od początku przyjął, że pani jest niewinna, zatem to ona z pewnością ma rację, więc uznał jej zeznania i dowody za wiążące, czyli oświadczenia drugiej strony (że posiada jedno jedyne konto oraz że to właśnie tę stronę zniesławiono) praktycznie wyrzucił do kosza.

Gdyby uznał, że pozwana strona ma rację, to przewróciłoby się mu wstępne a solidne przekonanie i musiałby skazać panią za fałszerstwo i za zniesławianie, co byłoby właśnie sprzeczne z przyjętą tezę o jej niewinności (na podstawie opisanego syndromu). Uratowałby swoją reputację oraz swego sądu, jednak takiej wolty nie przewidywało jego bogate życiowe i prawnicze doświadczenie, bowiem musiałby - zapewne po raz pierwszy w życiu - odwrócić rolę powódki i pozwanego, czyli powinien skazać pisarkę, nie zaś obywatela. A skoro nie miał takiego przypadku, zatem z czystym sumieniem (jak mniemał) brnął w swym przeświadczeniu o racji powódki i winie pozwanego, zwłaszcza że było to zgodne z rachunkiem prawdopodobieństwa (wszak każdy wie, że do samolotu wchodzimy w miarę komfortowo, bowiem doskonale wiemy, że znakomita większość samolotów jednak pomyślnie ląduje po swym starcie).

Sędzia obstawił wynik niczym na loterii, przy czym preferował rezultat bardziej prawdopodobny (że pisarka ma rację, nie zaś osoba przez nią wskazana), jednak mogą zaistnieć sytuacje, kiedy najbardziej nawet spodziewany przebieg wydarzeń, nie potwierdza się.

W swoim przekonaniu był aż tak zadufany, że za wiarygodny przyjął karkołomny dedukcyjny dowód przedstawiony przez powódkę. Nawet nie zlecił badania biegłemu, bo po cóż mnożyć koszty i wydłużać proces? Z pewnością nie jest specjalistą w dziedzinie internetowej przestępczości, zatem ocenił zgłoszony dowód w sposób bezprawny, niezgodny z procedurą, bowiem powinien powołać biegłego, czyli specjalistę od tego typu przestępczości.

Ponadto wykazał się brakiem profesjonalizmu, bowiem nie wystosował do admina portalu prośby o przesłanie wszystkich danych dotyczących drugiej osoby, bo i po co, skoro zaraz na wstępie uznał, że pozwany jest jednocześnie tą właśnie osobą. Po dwóch latach admin zasygnalizował, że posiada emajlowy adres osoby uznawanej przez powódkę i sędziego za pozwanego i że żaden przedstawiciel Temidy nie wystąpił o te dane. To kolejny dowód na to, że niezdarny sędzia uległ opisanemu syndromowi. Jego sposób rozumowania (i sądzenia!) został skażony opisanym zespołem!

To nie koniec wyczynów sędziego, w końcu jednak faceta, który skończył studia i ślubował służyć obywatelom ze szczególną starannością (a powinien jeszcze być przyjazny wobec obu stron), bowiem u schyłku procesu wyznaczył termin ogłoszenia wyroku i w ustalonym dniu wydał ów wyrok, jednak nie był łaskaw... powiadomić pozwanego o obu tych czynnościach.

Prawnicza komedia w wykonaniu sądu demokratycznego a (podobno) przyjaznego państwa? Co ciekawe, farsa ta jest podobno zgodna (sic!) z przepisami polskiego (jednak dzikiego?) a unijnego już państwa, czyli formalnie nie można zarzucić sędziemu togowego chuligaństwa.

Aby podsumować wyczyny niezawisłego a „kompetentnego” sędziego, należy jeszcze ujawnić społeczeństwu stanowisko polskiej Temidy (począwszy od gdańskiego sądu, w tym apelacyjnego, do najwyższych czynników w stolicy), bowiem jest to dowód na skandaliczną postawę już nie pojedynczego polskiego prawnika, ale szeregu decydentów – przedstawiciele tej szlachetnej togowej damy, niczym eugleni, kilkakrotnie odrzucali próby apelacji prawomocnego wyroku i czynili to tak prostacko (wręcz prymitywnie!), że każdy - w miarę logicznie myślący rodak - może zwątpić w inteligencję naszych prawników (w tym z górnych półek!).

Co ci polscy eugleni odpowiadają na zarzut, iż „nie można było wnieść apelacji, bowiem szlachetny sąd nie poinformował pozwanego o wyroku”? Ich odpowiedź – „nie można apelować, bo wyrok jest prawomocny”. Ależ szanowny sądzie - „jak można było apelować w terminie, skoro pozwany nie wiedział nic o wyroku?”. Sąd – „ponieważ wyrok jest prawomocny, zaś terminy zostały przekroczone, przeto nie można wnieść apelacji”. Logiczne? Ależ wielce inteligentny sądzie – „w jaki sposób można było wnieść apelację od zapadłego...” (jak mózg togowców biorących udział w tym żenującym przedstawieniu) „...wyroku, skoro pozwanego nikt nie poinformował o wydaniu wyroku?”. Zgadnijmy, jaka była kolejna odpowiedź? A jakże – „ponieważ terminy zostały przekroczone, zaś wyrok niezwisłego sędziego jest prawomocny i niewzruszalny, przeto zostaje oddalony wniosek pozwanego o wniesienie apelacji”.

Przyjazne państwo? A może jednak dziki kraj? I to rządzony (wszak sądownictwo jest jedną z władz) przez niezbyt rozgarniętych ludzi, którzy dbają nie tyle o sprawiedliwość, lecz o przestrzeganie idiotycznych procedur.

Kto wykształcił tych ludzi, kto ich zatrudnia, kto im płaci między innymi za udział w idiotyzmach, na bazie których świat wymyśla tzw. polskie dowcipy (Polish jokes)? Przecież filiżanka z uchem przytwierdzonym do wewnętrznej powierzchni naczynia, to prawdziwe michałki przy intelektualnym wytworze naszych togowców!

Na cześć gdańskich sędziów można byłoby ów syndrom nazwać gdańskim, gdyby nie fakt, że już istnieje pojęcie „syndrom gdański” (w ten sposób w stołecznym Instytucie Matki i Dziecka określane są przypadki małych pacjentów z rozszczepem wargi i podniebienia z Pomorza, którzy trafiają do stolicy na poprawkowe operacje).

Jeśli nikt nie zaproponuje krótszej nazwy na postępowanie sędziów (również z Pomorza, choć zjawisko raczej jest ogólnoświatowe), to rozszczepienie togowych opon mózgowych proponuję nazwać jak w tytule.

Podobny syndrom (mechanizm, zjawisko) do opisanego (przekonanie sędziego o racji osoby składającej pozew albo oskarżenie, na podstawie uprawdopodobnionego stanowiska – skoro inteligentny obywatel zwraca się do sądu i składa w miarę logiczne zeznania, to przecież z pewnością ma rację, a jeśli tak, to racji nie ma druga strona, co automatycznie oznacza, że ta strona jest na przegranej pozycji – jasne, że jest winna) dostrzegli badacze opisujący szereg spraw dotyczących badań DNA.

Instytuty badające genetyczne ślady, częstokroć są świadome, jakich spraw dotyczą dostarczane próbki, wczuwają się w oczekiwania zleceniodawców (często są to oczekiwania także społeczeństwa, zwłaszcza w głośnych i koszmarnych sprawach), zatem wyniki są obciążone w sposób podświadomy owymi oczekiwaniami. Nie są one zupełnie obiektywne – ich jakość pozostawia wiele do życzenia, bowiem osoby uczestniczące w badaniach zasugerowane są publicznymi przypuszczeniami i wychodzą im niejako naprzeciw.

Wnioski – inteligentni ludzie zajmujący się ściganiem i osądzaniem przestępców padają ofiarą syndromu, który prawdopodobnie nie jest omawiany ani na studiach, ani na kursach podnoszących kwalifikacje zawodowe. I tacy ludzie biorą się za robotę, do której nie są właściwie przygotowani w sferze emocjonalnej, zatem od czasu do czasu wpadają w pułapkę i doszczętnie niweczą szlachetną ideę Temidy, generując kolejne pomyłki sądowe i to popełniane w dość mało skomplikowanych okolicznościach – wystarczyłoby, aby sędzia wykazał nieco więcej wiary w oświadczenia drugiej strony i nieco więcej staranności, aby nie doszło do kompromitacji polskiego sądu (tu – Okręgowego Sądu w Gdańsku, sprawa IC692/09).