Dzisiejsze pismo wysłane do Prezesa Sądu Okręgowego w rozpatrywanej sprawie BM-VII.0511.174.2022

Panie Prezesie, 

pozwalam sobie załączyć mój felieton sprzed lat, wysłany ongiś również do Sądu Okręgowego w Gdańsku, jeszcze przed zakończeniem procesu karnego, w którym mnie uniewinniono.
Dzisiaj wysyłam również na portale internetowe oraz do wielu posłów - niech zapoznają się z kolejną pomyłką sądową. 
Tytuł jest emocjonalny, ale też sprawa cywilna, którą gdański sąd spaprał jest kuriozalna.
Przykre, że to raczej dzięki internetowi mogę jeszcze liczyć na sprawiedliwość, nie zaś dzięki Polskiemu Wymiarowi Sprawiedliwości.
 
Z poważaniem
Mirosław Naleziński

***************************************************************


Wszystko wiedzący tygodnik „Wprost” (1 kwietnia 2007) zaskoczył Polaków, zwłaszcza nadbałtyckich, sensacyjną informacją – „Prof. Andrzej Ceynowa, rektor Uniwersytetu Gdańskiego współpracował z PRL-owską Służbą Bezpieczeństwa”.

Z dokumentów, do których dotarł „Wprost”, wynika, że prof. Andrzej Ceynowa był tajnym współpracownikiem SB o kryptonimie Lek. Na potrzeby bezpieki rzekomo inwigilował dyplomatów i obcokrajowców mających kontakt z UG. Dziennikarze dotarli (modne słowo polskiej demokracji i dziennikarskiej uczciwości; ciekawe, w jaki sposób realizuje się tego typu dotarcia...) do raportu sporządzonego w maju 1989 na podstawie informacji dostarczonych przez agenta Leka. Profesor (wg informacji wydartych z owych dotartych) miał relacjonować swoje rozmowy z goszczącym w Gdańsku amerykańskim dyplomatą, który był u niego w domu na kolacji. Zaprezentowano także kilka mniej lub bardziej „rewelacyjnych” spostrzeżeń.

Polskie Radio (27 listopada 2009) rozgłosiło – „’Były rektor Uniwersytetu Gdańskiego Andrzej Ceynowa jest kłamcą lustracyjnym’ – uważa gdańskie biuro lustracyjne IPN, które skierowało do sądu wniosek o wszczęcie postępowania w tej sprawie. Były rektor ‘w sposób świadomy i tajny współpracował z ogniwami operacyjnymi organów bezpieczeństwa państwa w charakterze tajnego informatora przy operacyjnym zdobywaniu informacji’, co zataił w swoim oświadczeniu”.

Ceynowa zaprzeczył, aby kiedykolwiek współpracował z SB (zdaniem IPN czynił to w latach 1988-1990). Oświadczył ponadto - „Zawsze tak twierdziłem i nic się w tej sprawie nie zmieniło”.

Pod koniec listopada 2009 Oddziałowe Biuro Lustracyjne IPN w Gdańsku skierowało do Wydziału IV Karnego Sądu Okręgowego w Gdańsku wniosek o wszczęcie postępowania lustracyjnego wobec Andrzeja Ceynowy. Według IPN – „Zgromadzony materiał dowodowy wskazuje, iż wyżej wymieniony w sposób świadomy i tajny współpracował z ogniwami operacyjnymi organów bezpieczeństwa państwa w charakterze tajnego informatora przy operacyjnym zdobywaniu informacji”.

No i nagle w marcu 2011 wybucha bomba (nie atomowa, nawet nie klasyczna, ale medialna) – „Andrzej Ceynowa, b. rektor Uniwersytetu Gdańskiego, złożył w grudniu 2007 r. prawdziwe oświadczenie lustracyjne, że nie współpracował z aparatem bezpieczeństwa PRL – orzekł we wtorek Sąd Okręgowy w Gdańsku”.

Jako pierwszy głos zabrał prokurator, który domagał się uznania prof. Ceynowy za kłamcę lustracyjnego oraz zakazania mu pełnienia funkcji publicznych na 6 lat. I dalej – „W marcu 1988 roku pan Ceynowa został zarejestrowany przez SB jako TW Lek. Był wtedy zatrudniony w instytucie anglistyki UG. Miał informować, czy pracujący tam lektorzy z USA, z którymi utrzymywał kontakty służbowe i towarzyskie, mają powiązania z amerykańskimi służbami specjalnymi. Przekazywał SB informacje w sposób świadomy i był za to wynagradzany”.

Zdaniem prokuratora, w tym przypadku na korzyść lustrowanego nie przemawia fakt, że nie zachowała się teczka osobowa TW Leka. To zaiste nader logiczne spostrzeżenie, wręcz rewelacyjny wkład w rozwój światowej myśli prawniczej...

Adwokat z kolei ripostował – „W państwie prawa osoba niesłusznie pomówiona ma prawo usłyszeć przed sądem stwierdzenie ‘nie był tajnym współpracownikiem’. Oskarżenie jest kuriozalne, bo nie poparte żadnymi dowodami. Tylko człowiek nienormalny podjąłby świadomą współpracę z PRL-owskim systemem, w chwili gdy ten system się kończył. To byłby idiotyzm!”.

Na początku lipca 2011 media informują – „’Nie ma żadnych dowodów na to, że Andrzej Ceynowa współpracował z SB’ - orzekł sędzia Sądu Apelacyjnego w Gdańsku. W ten sposób zakończyła się kilkuletnia batalia o dobre imię byłego rektora UG. Wszystko zaczęło się od artykułu we ‘Wprost’”.

Wikipedia zawiera życiorys pana Ceynowy, ale nie ma śladu dotyczącego współpracy z SB oraz kosztów procesu, który szacowany jest na dziesiątki tysięcy złotych (płaconych z naszych podatków). Zamiast o owej (jednak niemiłej) przygodzie, czytamy tamże (całkiem sympatyczne, nieprawdaż?) – „W młodości uprawiał szybownictwo oraz skoki spadochronowe”. Zapytani rodacy o sprawę profesora, pamiętają, że był zamieszany w jakiś proces i że go przegrał, a nie słyszeli o ostatecznym oczyszczeniu z zarzutów, czyli błoto przylgnęło.

Sąd w Gdańsku dał się wrobić w proces, ale jakoś, powiedzmy, z honorem z niego wybrnął, choć sprawa była dość skomplikowana.

Inną sprawę, znacznie prostszą, ten sam sąd jednak całkowicie pokpił. Także w tle przewija się znakomity Uniwersytet Gdański, ale pod postacią doktoryzującej się tam pisarki, Magdaleny Chomuszko. Owa niewiasta umyśliła sobie, że uczestnik znanego portalu NaszaKlasa, zarejestrował się na dwa dodatkowe nazwiska (poza swoim) i że z tych lewych kont ją postponował. To ona powinna otrzymać ksywkę sugerowaną profesorowi, bowiem niewykluczone, że upadła na głowę i że straciła (przynajmniej chwilowo) rozum (może to brakujące ogniwo w teorii o pomroczności jasnej?). Rozpętała dwie sprawy sądowe (cywilną i karną). Pierwsza zakończyła się wyrokiem skazującym, druga jeszcze trwa. Nawiedzona pisarka była (i jest nadal) przekonana, że ktoś zadał sobie trud i zarejestrował się na inne nazwiska, i to do tego stopnia, że publicznie pomówiła go, iż ma konta na dane AZ oraz JK. Nie wzięła pod uwagę, że organa ścigania potrafią sprawnie wyłowić w internecie każdą lewiznę. Namierzenie ewentualnego cwaniaka, w szczególności informatycznego dyletanta, byłoby dla organów zaiste drobiazgiem, kompromitacją zaś dla kombinatora.

Podczas komentowania pozwoliła sobie nawet na zamianę podpisu (przerobiła jedno nazwisko na drugie, czym popełniła przestępstwo, powszechnie a potocznie określane jako fałszerstwo) i co? Ano nic - sędzia o zaburzonej umiejętności logicznego myślenia - uznał to za „omyłkę” i bezczelnie zignorował ideę równoprawnego oceniania obu stron oraz zatracił dar myślenia, które powinno odróżniać fakty od przypuszczeń (czy tego nauczono go na studiach?). Uznał wyższość składanych skonfabulowanych zeznań pisarki ponad pisemne poświadczenie prawdy (że pozwany miał tylko jedno jedyne konto na NK).

Pozwany przebywał na leczeniu po zawale i bajpasach, przeto jedynie pisemnie przekazywał wszystkie dowody i sugestie dotyczące prowadzonego procesu. Ponieważ nie otrzymał żadnych odpowiedzi w sprawie swoich pism, przeto był pewien, że uczony gdański sędzia uznał, iż pisma zawierają prawdę, jednak on dokonał zdumiewającej wolty - spartolił robotę dokumentnie, skoro zamiast wziąć się za fałszerkę a pomówczynię, skazał ofiarę fałszerstwa i pomówienia!

Jakież było zdziwienie pozwanego, kiedy po paru miesiącach otrzymał wezwanie do drugiego sądu (tym razem w sprawie karnej), a tamże dowiedział się, że 120 dni wcześniej zapadł wyrok skazujący, o którym nikt go nie raczył poinformować. Tym wielce „przyjaznym” dla obywatela okazał się gdański sędzia, Wojciech Midziak. To przez jego „kompetentne” i „fachowe” postępowanie pozwany nie dowiedział się o wyroku i to przez tego oryginała nie mógł wnieść apelacji. W taki beznadziejny sposób pracują polskie sądy? Lenistwo, brak odpowiedzialności, nawał pracy, chuligaństwo sądowe? Co na to Unia? Czy problem zostanie załatwiony przez polskie władze, czy musi – jak wiele innych – wydostać się do samej UE? Mało Polsce kompromitacji w setkach żenujących spraw?

Togowiec dostał oświadczenie i nie zareagował na nie, co domyślnie było uznane za przyjęcie do wiadomości i jej uznanie, a tenże dyletant uznał zeznania konfabulującej pisarki za rzetelne, zaś pozwanego za nieprawdziwe – sądowy skandal! Jeśli w ten sposób zapadają wyroki (np. słynny już napad na Ultimo oraz niemniej sławny domniemany gwałt na Wyspach także trącają skandalem), to należy obawiać się polskich (i... brytyjskich) sędziów, gdyż mogą naruszać poczucie sprawiedliwości i wolności obywateli.

Czytelnik może się domyślić, co o takich fachowcach mogą myśleć osoby wplątane w kuriozalne procesy oraz inni obywatele, którzy płacą za te procesy w podatkach i których jedna z państwowych władz (sądowa) jest ośmieszana poprzez działania takich niekompetentnych sędziów. Po zgłoszeniu fuszerki temu partaczowi i jego szefowi, nikt nie raczył zbadać tej gdańskiej kompromitacji – nikt nie podjął się naprawy matolskiego wyroku IC692/09. Nikt nie ma zamiaru wziąć tego bubla w swe spracowane dłonie. Ciekawe, jakie wynagrodzenie dostają tacy sędziowie, którzy mając okazję raz w życiu poprowadzić sprawę przeciwko podatnikowi wzorowo wnoszącemu daniny na rzecz całej Temidy z jej aparatem (tak gębowym, jak i ucisku), wypaczają ideę sprawiedliwości swoim dyletanctwem. I jeszcze im kasy mało!

Pisarka dopiero podczas drugiego procesu wystąpiła o sprawdzenie, że jej dowody są wiarygodne (iż nie pozwany, ale już oskarżony, wpisywał się o wskazanej przez nią porze jako inna osoba). Uczyniła to niemal (sic!) rok po wydaniu wyroku, który zapadł 18 grudnia 2009. Zatem owa pieniaczka (ale sobie obmyśliła ów dowód!) dopiero po kilkunastu miesiącach wnioskowała o coś, od czego każdy profesjonalista by zaczął. Pewnie każdy, ale nie gdański sędzia.

Sędzia W. Midziak popełnił szereg błędów, paru rzeczy nie sprawdził dogłębnie, przyjął fałszywe zeznania pisarki za prawdziwe, zbagatelizował zaś oświadczenie pozwanego; ponadto nie wykazał się reklamowaną państwową (na pokaz?) przyjaznością, bowiem ani nie uznał zwolnień lekarskich wystawionych przez „zwykłych” lekarzy (powinien być „specjalny” – sądowy), ani nie powiadomił wszystkich stron o terminie planowanego wydania wyroku i o samym jego wydaniu, czym naraził rząd na ośmieszenie (bowiem każde nieprofesjonalne działanie państwowego urzędnika osłabia pozycję rządu i partii rządzącej). Jeśli przeciętny obywatel nie zna - jak się okazuje – dodupnego prawa, to ma prawo uznać takie postępowanie za nieprofesjonalne, niewłaściwe, nieprzyjazne obywatelowi, skandaliczne i niezgodne z unijnymi zasadami, czyli właśnie jako dodupne. To nieładne określenie, ale dobrze opisujące stan naszego prawa.

Istniejące procedury powinny być zmienione, zaś pozwany powinien zostać przeproszony przez sędziego za wydanie absurdalnego wyroku. Jego szef, prezes Sądu Okręgowego w Gdańsku, powinien zająć się tą kompromitującą jego placówkę sprawą, bo chyba wszystkim polskim prawnikom zależy na poznaniu prawdy i na uczciwym przeprowadzeniu procesu oraz na skazaniu właściwych osób. Jeśli proces wygrywa kłamczucha i pomówczyni, a ponadto osoba fałszywie zeznająca i wprowadzająca sąd w błąd, to w jakim kraju my żyjemy?!

Skoro pisarka publicznie w internecie sfałszowała podpis oraz wielokrotnie pomówiła, to w identyczny sposób powinna tę sprawę sprostować i złożyć stosowne przeprosiny wraz z wyjaśnieniem swego postępowania opartego na zwidach. Powinna także zwrócić wszystkie poniesione koszty, w szczególności kwoty pobrane przez komornika i wpłaty wniesione na rzecz jej znajomego mecenasa K. Kolankiewicza, który mając wszystkie bodaj dowody jej niewłaściwych postaw, jednak zdecydował się na reprezentowanie pisarki po sądach, w których to żądał dla niej zadośćuczynienia w wysokości (sic!) 20 tys. zł.

Zwykle przestępstwa internetowe są na tyle oczywiste, że winni są bez trudu identyfikowani, osądzani i przyznają się do winy. Polska Temida rozpędziła się w dość monotonnym osądzaniu podobnych spraw i z góry założyła, że znakomita pisarka ma rację w każdym swoim wypowiadanym zdaniu. Niestety, nie wzięto pod uwagę scenariusza odmiennego – pozywająca dokonała nieprawidłowej oceny, opublikowała swe zarzuty na portalach (że pozwana i oskarżana przez nią osoba ma dwa konta, z których ją obraża), ponadto sfałszowała podpis i przez kolejne lata uparcie twierdzi, że wskazana przez nią osoba wpisywała się pod innymi danymi, wprowadzając (z pełnym sukcesem!) Temidę w błąd. Nie tylko, że sama kłamie, to jej znajomi wpisują w internecie dokładnie te same głupoty, tyle że anonimowo. I ten cały doktorancko-sądowy cyrk trwa ponad dwa lata.

Kiedy zatem polska Temida publicznie stwierdzi, że pozwany nie miał dodatkowych kont, nie obrażał z nich pisarki i że owa doktorantka (za dwie dychy, bo tyle chciała odszkodowania) dokonała fałszerstwa, za co powinna być przykładnie osądzona?

Obrońca prof. Ceynowy podniósł interesującą kwestię – kto normalny tuż przed upadkiem komuny pakowałby się w zarzucane mu gierki? Podsumował - „Oskarżenie jest kuriozalne, bo nie poparte żadnymi dowodami”. A przecież w sprawie IC692/09 także nie ma żadnych dowodów – jest oryginalny „dowód dedukcyjny” (jak to nazwała pisarka), z którego podobno wynika, że pozwany zalogował się na inne konto, które wcześniej założył. Ciekawy jest jej wywód, ale kto ją poprze (oprócz anonimowych matołków udzielających się w internecie?). Użytkownik nie założył żadnego dodatkowego konta na NK (ani na żadnym innym portalu), ale leniwi i nieodpowiedzialni admini NK jakoś nie mogą (może nie chcą?) tego zbadać i poświadczyć, czym kompromitują swój portal, dowodząc, że nie zapewniają bezpieczeństwa użytkownikom, zatem powinni mieć osobny proces z tego powodu (zwłaszcza, że na początku hecy jednak obiecali zająć się sprawą, lecz nie dotrzymali słowa – jakie to typowo polskie).

Ponadto – wszyscy specjaliści od tego typu spraw – trąbią, że bardzo łatwo jest wykazać, że ktoś miał inne konto, z którego dokonywał wpisów, zatem dlaczego owi geniusze nie potrafią tego udowodnić? Czy jakikolwiek specjalista jest gotów podpisać się swoimi pełnymi danymi, że pozwany/oskarżony miał dodatkowe konta na NK? Co dziwne, pisarka wycofała się z jednego oskarżenia (że miał także konto na nazwisko AZ, pozostała natomiast przy opcji posiadania na dane JK), zatem już wycofała się z publicznego oskarżenia w 50 procentach, za które do tej pory nie przeprosiła i żaden mądry przedstawiciel Temidy nie skonstatował, że skoro łgała w połowie, to jakie jest prawdopodobieństwo, że prawdziwy jest zarzut w drugiej połowie?

To doprawdy kompromitacja naszej Temidy, a dokładniej omawianego sędziego! Przecież ta pani za pomówienie, z którego się wycofała (lub nie miała żadnych dowodów, nawet skonfabulowanych) powinna mieć sprawę. Ponadto nikt z zawodowców nie wpadł na pomysł, aby najpierw zbadać prawdomówność pisarki poprzez wnikliwe zbadanie innych rzekomych kont posiadanych przez pozwanego/oskarżonego. Nikt nie wpadł na pomysł, aby po prostu poszukać owych panów AZ oraz JK, gwarantując im nietykalność w razie ich dobrowolnego zgłoszenia się przed wizerunek Temidy. Pasmo skandali! Ostatnio Temida chwaliła się, że ujęła zabójcę, który wysypał się na wykrywaczu kłamstw. Dlaczego zatem owa dama nie wpadła na pomysł zastosowania wariografu w sprawie gdańskiej? Głupota czy lenistwo? A może znowu jakieś idiotyczne procedury?

Może zamieścimy ogłoszenie zachęcające p. Jacka Kawalca, aby za pewną gratyfikację zgłosił się i wyjaśnił, czy i kiedy założył swoje konto na olewającej (dopuszczającej do takiej sytuacji) swoich użytkowników NK i czy zna pozwanego. A kwotę niech solidarnie wyłoży gdańska trójka - pisarka ze swoim znajomym mecenasem i nader lotnym sędzią. Kiedyś były trójki, ale murarskie, jednak przynajmniej z tego coś pożytecznego powstawało dla Polaków; teraz bywa różnie...

Co do sprawy profesora – „W ustnym uzasadnieniu apelacyjny sędzia nie pozostawił suchej nitki na prokuratorze Oddziałowego Biura Lustracyjnego IPN w Gdańsku – ‘Oskarżyciel powinien być rzetelny w tego typu sprawach. Przecież już samo zarzucenie komuś kłamstwa lustracyjnego stygmatyzuje taką osobę w środowisku’”. To co z suchymi nićmi obłażącymi opisaną czeredkę, która wpadła na idiotyczny pomysł skierowania sprawy do sądów i osądzania niewinnego człowieka, któremu nawet do głowy nie przyszło zakładanie dodatkowych kont? Jakaś nawiedzona pisarka wymyśla „dedukcyjne” dowody (przypominające komiczną czarcią zapadkę z filmu „Vabank”) i żaden sędzia tego chłamu nie sprawdza? Może ktoś zrealizuje film na bazie konfabulacji pisarki popartej partactwem sędziego i podlanej sosem łatwowierności mecenasa?

Co ma do powiedzenia Temida w opisanej sprawie? Dlaczego sędzia Midziak nie wykazał się taką błyskotliwością, co apelacyjny sędzia od profesora i od wspomnianej suchej nitki? Czy w końcu uda się po rozum do głowy i załatwi swoją rozgrzebaną robotę, jak przystało w państwie, w którym honorowy rzemieślnik po spartoleniu, jednak próbuje poprawić swoje „dzieło” bez dopłaty?  Niebawem nadejdzie druga rocznica wydania wyroku, który powinien znaleźć zastosowanie w toalecie, jednak widniejący nań symbol naszego państwa uniemożliwia tego typu użycie.

Parafrazując słowa adwokata profesora – „W państwie prawa osoba niesłusznie pomówiona ma prawo usłyszeć przed sądem stwierdzenie ‘nie miał dodatkowych kont, zatem to pisarka jest pomówczynią i fałszerką’. Oskarżenie jest kuriozalne, bo nie poparte żadnymi dowodami”.

Niejaki Murdoch, australijski wydawca i właściciel jednej z największych na świecie korporacji prasowej, telewizyjnej i wydawniczej, po ujawnieniu afery podsłuchowej – przeprosił. Kiedy zatem pisarka Chomuszko, mecenas Kolankiewicz oraz sędzia Midziak przeproszą niewinnego obywatela? Czy znane są takie przypadki, czy byłoby to pierwsze takie wydarzenie? Czy polska Temida rozsądnie wybrnie z owego impasu, czy w dalszym ciągu będzie (po australijsku?) chować głowę w piasek?