Po co komu komisje etyki, skoro zwykle niczemu nie służą?

Pod koniec listopada ujawniono, ż prof. Jacek Rońda został zawieszony na pół roku w działalności dydaktycznej przez Komisję Etyki Akademii Górniczo-Hutniczej po przekroczeniu przez profesora norm etycznych. Decyzję podjął rektor uczelni.

Przedstawiciel uczelni poinformował, że Rońda przekroczył normy etyczne obowiązujące każdego nauczyciela akademickiego i pracownika nauki, a także zasady postępowania zawarte w kodeksie etyki pracownika naukowego.

Profesor przyznał, że w telewizyjnym wywiadzie zastosował wybieg – „Trochę zagrałem. To był blef, na tym dokumencie nic nie było” i pokajał się – „Przyznaję się do błędu i gotów jestem ponieść tego konsekwencje”.

Sprawa szybko znalazła się w orbicie zainteresowania uczelnianej komisji etyki. Może nawet zbyt szybko - wszak pod wyraźnie odczuwalnym medialnym naciskiem. Nie można tego powiedzieć o mniej spektakularnej sprawie, która wydarzyła się w 2009 roku i do tej pory nie może być przeanalizowana przez Komisję Etyki Uniwersytetu Gdańskiego, bowiem problem dotyczy mniej ważnych obywateli, co doskonale ilustruje iluzoryczną tezę opartą na konstytucyjnej szczytnej zasadzie, że (podobno) „wszyscy obywatele są równi”.

Otóż ówczesna doktorantka - znana pisarka, chętnie określająca się jako osoba publiczna - uczestniczyła w dyskusji na obscenicznym forum, na którym wpisywano (i do tej pory to się czyni) wulgarne i pornograficzne żarciki, także rasistowskie oraz – autorstwa również pisarki – seksistowskie, antygejowskie oraz antyreligijne. Jeden z uczestników został przez nią posądzony (i przez to publicznie zniesławiony), że założył drugie konto, z którego tę panią sromotnie (i to dosłownie – w obrzydliwej „organo-leptycznej” aluzji dotyczącej niewiast i kutra rybackiego) spostponował. Ponadto doktorantka sfałszowała na tym forum podpis, do czego się przyznała, jednak nadal jest przekonana, że uczyniła to w słusznej sprawie, bowiem ciągle uważa, że tamże występował jeden dyskutant w dwóch osobach. Przy okazji – pani spróbowała wprowadzić nowy a zaskakujący etyczny standard: można fałszować podpis w szczytnym celu (choć akurat tutaj całkowicie się pomyliła).

Polska Temida w paru procesach już piąty rok działa w tej materii i końca działań nie widać. Nie ma woli, chęci, czasu, pieniędzy, przepisów, aby ostatecznie zbadać sprawę – kto mówi prawdę?

Komisja etyki trójmiejskiej uczelni umywa ręce i czeka na wyroki sądowe, jednak sądy nie mają zamiaru zająć się sprawą pomawiania, bowiem na początku sprawy (kiedy mogły) nie przejawiały chęci sprawdzenia tego wątku, a po dłuższym czasie (kiedy podobno nie mogą) uważają, że zarzuty się przedawniły (i krąg niemożności zamyka się), natomiast sądy dwukrotnie wyraźnie wypowiadały się na temat moich (bowiem to mnie owa pisarka ciągle pomawia) artykułów zgłoszonych przez pisarkę do Temidy – moje teksty nie przekraczają granicy określonej przez słynny artykuł 212 Kk, przeto wszelkie machania doktorancką szabelką w gmachu Temidy w ramach obrony swego szlachetnego imienia są całkowicie bezsensowne.

Zatem – gdyby nie dotknięta (halucynacjami, że pisałem jako nieznany nikomu osobnik) pisarka, która wznieciła parę rozpraw w trójmiejskich sądach oraz gdyby ona wespół ze swoim adwokatem mieli większe pojęcie o prawie prasowym i mieli większe wyobrażenie o granicy nakreślonej przez art. 212 Kk, to polskie sądownictwo nie musiałoby latami zmagać się z setkami stron akt, które trzeba przeanalizować i osądzić.

No i teraz wszystko w rękach Komisji Etyki Uniwersytetu Gdańskiego, która ongiś obiecała zająć się sprawą swojej doktorantki po sądowych ustaleniach. Posiada wszelkie materiały, aby przeanalizować postępki trójmiejskiej pisarki i odpowiednio a odpowiedzialnie zareagować. Członkowie tej komisji zapewne mają – jako wysoce etyczne osoby – własne zdania na temat godnego poziomu etyki osób reprezentujących UG, tak podczas zajęć, jak też w wolnym czasie, więc niech chociaż poudają, że mają zamiar ocenić zaskakującą działalność swej doktorantki. A może komisja etyki nie zajmie się sprawą swej doktorantki, bowiem nie czuje żadnego medialnego nacisku? 

Ostatnio polskie sądownictwo ma poważny dylemat – czy wieloletnie zniesławianie w internecie (ale także w pismach do instytucji, w tym do sądów) można przedawnić, licząc termin od daty pierwszego pomówienia, czy od daty ostatniego. Może Temida zorganizuje konkurs dla studentów prawa (albo nawet dla wszystkich obywateli) i zbierze owoce ich rozmyślań – jeśli ktoś znieważa kogoś od paru lat co parę miesięcy, stosując to samo oskarżenie, to czy przedawnienie należy rozpatrywać w aspekcie pierwszego, czy ostatniego takiego występku? Albo przy okazji najbliższego referendum – może dopisać ten problem do oceny społeczeństwa? A może po prostu najlepsi prawnicy Ministerstwa Sprawiedliwości pomyślą logicznie i ustalą właściwą procedurą oceniająca tego typu przewiny?

Nie można się oprzeć się wrażeniu, że ostrość ocen zależy od miejsca urzędowania lub obiektu sympatii – gdyby prof. Rońda był stronnikiem partii rządzącej, to nie byłby aż tak ostro potraktowany, zwłaszcza że przyznał, iż przesadził. Od dziecka jesteśmy formowani na uczciwych obywateli, dla których prawo i etyka nie zależy od zawiłości i układów. Niestety, zatuszowanie ostatniej afery taśmowej* dowodzi, że szczytne, proste (szczere a naiwne) zasady uczciwości przegrywają ze sprytnymi prawniczymi meandrami, które stoją na straży cwaniaków – nie o taką Polskę walczyliśmy! 

* - Prokuratura nie zajmie się śledztwem w sprawie tzw. afery taśmowej w dolnośląskiej Platformie Obywatelskiej. Chodzi o nagrania rozmowy działaczy partii, w których pada oferta pracy w zamian za odpowiedni głos na zjeździe. Śledczy ocenili, że nie można zakwalifikować tej rozmowy jako „obietnicy udzielenia korzyści majątkowej”... Kompromitacja polskiej sprawiedliwości?